Feeds:
Wpisy
Komentarze

Archive for Grudzień 2009

Urodziny FANa

W ostatni piątek przed moim wyjazdem był praznik, Fakultiet Anglijskawa Jazyka obchodził swoje trzydziestolecie. Były koncerty, było sprzedawane jedzenie a z pieniążki szły na prezenty dla domu dziecka, była zabawowa atmosfera. I co najważniejsze, był alkohol. Piwo, wino, koniak. Wszystko dla dobra dzieci. Jestem tutaj cztery miesiące, i nie było tygodnia na uniwerku bez jakiegoś święta. Pięknie na tym Kaukazie jest. Atmosfera jak w liceum, tyle że otwarcie można imprezę z alkoholem zrobić w godzinach zajęć, w murach uniwersytetu. Moi znajomi z Niemiec narzekają na tą atmosferę, na ten klimat przedszkola dla dwudziestolatków. Czy ja narzekam? Może propozycja będzie dla niektórych bulwersująca, lecz optował bym za przeniesieniem uniwersytetów humanistycznych z Polski do Rosji, lub samych studentów. Przenosimy fabryki do Chin, uprawy na Ukrainę,  elektrownie na Litwę, helpdeski do Indii więc dlaczego by i outsourcing miasteczek akademickich nie miał mieć miejsca? Oczywiście politechniki i akademie medyczne zostały by w kraju, bo tam trzeba się uczyć. Jednak cała reszta słowiańskich dusz mogła by odnaleźć ścieżkę rozwoju za Bugiem.

I pojadła by lepiej. Bo nie tylko o alkohol tutaj chodzi, lecz i o jakość jedzenia, o zagryzki. W Piatigorsku na górnym rynku (na lermontowskim też) można kupić kury od babuszek, takie wypatroszone, całe kury. Pierwsze spojrzenie na taką kurę, i człowiek zaczyna się zastanawiać, czy aby przypadkiem przechowywanie ich na kartonie na chodniku, a nie w lodówce, nie zaszkodziło im, bo są cholernie żółte, jak po WZW A. Jednak jeden telefon do Polski, konsultacja z tym, co żyją na tym świecie dłużej, i dowiadujemy się, że tak kiedyś wyglądały kury. Żółte a nie błękitne kiedyś u nas były. Tyle o drobiu. Wieprzowina teraz. Jest na Lermontowskim Rynku taki mały sklep mięsny, a w nim zawsze kolejki. Lodówek brak, kilka stołów, na pierwszej linii frontu duuuża pani w fartuchu, a za nią dwóch panów z toporami. Obok panów wiszą dwie, trzy świnki. Podchodzę, pytam czy są żeberka. Pan zapala papierosa, bierze go do ust a do ręki topór i nóż, podchodzi do świnki, otwiera ją i patrzy czy żeberka jeszcze są. Są. Kilka szybkich ruchów nożem i mogę już sobie wybrać interesujący mnie odcinek. W tym czasie drugi pan z dopiero co odrąbanej głowy wyrywał język. Nasz sanepid raczej do czegoś by się przyczepił, lecz … ja tak dobrej wieprzowiny dawno nie jadłem. Sama w sobie miała smak, nie trzeba było sypać pół paczki vegety.

W porównaniu do europejskich uniwersytetów może i student tutaj nauczy się trochę mniej, ale za to pożyje sobie lepiej. Filmiki i zdjęcia:

http://www.youtube.com/watch?v=wVpKWq0xP-g

http://www.youtube.com/watch?v=HO_15NJ2xw8

http://www.youtube.com/watch?v=OkGO10c2oQw

http://www.youtube.com/watch?v=kOSmK9G-3LY

Read Full Post »

Osetia Północna

Smutny to fakt, lecz zrobienie ankiety wśród przechodniów dowolnej polskiej miejscowości, pokazało by, że Osetia kojarzy się jedynie z konfliktem gruzińsko-rosyjskim, oraz gdyby jeszcze ankietowani wiedzieli, że Biesłan leży w Osetii, to i z Biesłanem by się kojarzyła. Smutny to fakt. A co z rewelacyjnymi osetyńskim pierogami i hinkali? Co z najładniej położonym miastem jakie do tej pory było mi dane oglądać, a jakim jest Władykaukaz? Perełek w Osetii jest mnóstwo. Niestety tak się składa, że prasa turystyczna mało tym rejonem się interesuje, a uwagę prasy codziennej przyciągnie jedynie wtedy, gdy ktoś użyje wynalazku pana Nobla.

Trzy dni w Osetii Północnej pozwoliły na znalezienie trzech rzeczy, które z czystym sumieniem mogę polecić każdemu: Władykaukaz, Cej i lokalne jedzenie.

Władykaukaz. Pomysł udania się do stolicy Osetii (niektórzy chcą aby i stolicą Inguszetii się stał) pojawił się wraz z ogłoszeniem tygodniowej kwarantanny uniwersytetu ze względu na zwiększoną liczbę zachorowań studentów na grypę. Na jaką grypę już nie powiedziano, lecz biorąc pod uwagę popularność w ostatnich tygodniach świńskiej grypy, oraz fakt że zapewne nikomu badać się studentów dokładnie nie chciało, profilaktycznie zwolniono z zajęć wszystkich. Na Władykaukz zdecydowali się: Esti, Magda i ja. Nasza pani z dziekanatu trochę opierała się przed wydaniem nam wiz. Osetia niby lepsza niż Dagestan, lecz najlepiej chcieli by nas widzieć cały czas w akademiku i ewentualnie na zajęciach. Trochę marudzenia, i wszystko potoczyło się bez najmniejszych problemów. Znalazła się we Władykaukazie i ciocia Anny Alfredowny, Lila – pani która dała nam nocleg i pierogi, znalazła się i Irina – pani która oprowadziła nas po mieście. Krótko o obu paniach. Irina wyjechała z Białegostoku wraz z matką w latach 50tych gdy miała 6 lat. Matka podążyła za swoją miłością do Władykaukazu, lecz na miejscu okazało się, że miłość ma już żonę i w przyjaźni zamieszkali wszyscy razem. Pani ma także i inne ciekawe cechy – zna konduktorki w tramwajach, więc po Władykaukazie przejechaliśmy się na krzywy ryj. Niestety pierwszego dnia pogoda była nie dla turystyki – mgła i widoczność na kilkadziesiąt metrów. Coś jednak udało się zobaczyć. Z górek spływa sobie rzeka Terek, a na jej brzegach we Władykaukazie zrobiono bulwar, dwóm moim towarzyszkom przypominający Petersburg i Twer, więc rekomendacja całkiem niczego sobie. Również warto zwiedzić Memoriał – miejsce pamięci nie tylko bohaterów WWO, lecz także oddania Osetii pod opiekę Rosji, cmentarz zasłużonych obywateli, pomnik ofiar Biesłanu… ładne i smutne miejsce zarazem, tym bardziej jesienią przy mgle gęstej jak mleko (ale takie sztuczne, 2%). Są i weselsze miejsca, które niestety jesienią nie działają. Miałem nadzieję na przejażdżkę czymś, co nazywa się dziecięca kolej żelazna, z wagonami zrobionymi w naszym polskim Pafawag, z semaforami, torami na 750mm…..ale nie działała. Szkoda, przyjadę latem. Następnie spacer parkiem, nadbrzeżem, tu pomnik, tam pomnik, restauracyjki, znowu park……urokliwe miejsce z tego Władykaukazu. Może jakoś tak specjalnie nie zachwyca swoją architekturą, Mediolan to to nie jest, ale ma pewną zaletę. Władek posiada rewelacyjną lokalizację. Umiejscowiono go niczym w podkowie z pasma górskiego. Tu spojrzysz, góry, tam spojrzysz, góry, a tam spojrzysz i już gór niet, ale i tak jest ich wystarczająco dużo. I takiej lokalizacji architektura miasta nie psuje. Przyjemnie patrzeć na górki, a i gdy na miasto spojrzysz, nie poczujesz zniesmaczenia. Chodzisz, podziwiasz, a później człowiek głodny. Przechodzimy więc do jedzenia, a tutaj witają nas osetyńskie pierogi. Wygląda toto jak spód od pizzy, przeważnie 30cm średnicy. W środku do wyboru mięsny farsz, brynza, ziemniaki z ziołami. Tradycja nakazuje, aby kupić trzy różne, położyć jeden na drugim, pociąć w kawałki jak pizzę, i każdemu takie trzy różne kawałki na talerz położyć. Nie dość że to dobre strasznie, to jeszcze we Władku dwa razy tańsze niż w Piatigorsku. W cafe przy dworcu autobusowym kosztuje 90 rubli, i czekać na niego trzeba ok 40 minut, gdyż każdy pieróg robiony jest na zamówienie, żadna mikrofalówka. Pani zza baru prawie że obraziła się, gdy zapytaliśmy czy przypadkiem nie ma gotowych już. Czekania dużo, ale warto. Zresztą nie tylko pierogi tam tanie. Taksówka z dworca do centrum 70 rubli, tramwaj 4 ruble, marszrutka 8 rubli. Autobus do Ceju – 64 ruble za 95 kilometrów.

Cej. Dla mnie numer jeden górskich miejscowości odwiedzonych przeze mnie do tej pory. Malownicza droga wiedzie wzdłuż rzeki, aby później wić się przez 12 kilometrów serpentynami aż do samego Ceju. A tam już piękna dolina, relatywnie mało turystów (w piątek przyjechało nas 5 osób), dwa lodowce, wyciąg krzesełkowy (2km długości, 500m w górę, 100 rubli w dwie strony), turbaza założona przez pierwszego zdobywcę Khan Tengri, rzeczka, las……opisy przyrody sobie daruję, do dziś po Panu Tadeuszu mam do nich lekki wstręt… jak mawiają lepiej raz zobaczyć, niż 100 razy usłyszeć. Nocleg trafił się nam w pierwszym napotkanym hotelu, Orbicie. Orbita za czasów radzieckich została zbudowana jako turbaza dla kosmonautów. Teraz rosyjskimi rakietami latają amerykanie, więc hotel służy zwykłym turystom. Noc kosztowała 500 rubli od osoby, było zimno, ciepłej wody brak, a przez pierwsze pół dnia w ogóle wody brak. Przez pierwsze pół dnia brak też było zarządcy, który przyjeżdża na sobotę i niedzielę jedynie, a w pozostałe dni hotelem opiekuje się jego brat, Albert, normalnie pracujący w pobliskiej turbazie. Jako że do Ceju przyjechaliśmy pierwszym autobusem (z dwóch), odjazd o 6.25, to lekko na ryj się padało i do chodzenia ochoty nie było. Tym bardziej, że gdy śnieg leży, wyciąg nie działa i górskich ciuchów się nie ma, to pójść nie ma się dokąd. Łaziliśmy więc po drodze, patrzyliśmy na górki i czekaliśmy aż pora obiadowa na stołówce w turbazie się rozpocznie. Jeśli by na mapę spojrzeć, to zauważyć można, że przez cały dzień w okręgu o promieniu 500metrów się poruszaliśmy…… Wieczorem przyjechał Alan, brat Alberta. Jak nam powiedzieli, pozostała szósta rodzeństwa również była zasponsorowana przez literkę ‚A’. Taki pomysł mamy, Albiny. Wieczór spędziliśmy w swoim hotelu. Bilard, nardy, karty, piwo, wódka, koniak, lokalne chłopaki (6), lokalne dziewczyny (2) … szkoda trochę, bo spić się nie chciałem i nie spiłem (na skrętkę podłączyli nam w pokoju elektryczne ogrzewanie, a Permu powtórzyć nie chcieliśmy). Pozostawało cieszyć się stołem bilardowym i alkoholem w cenie noclegu… w małych ilościach. Bezchmurne niebo, księżycowa noc zachęcały do spacerów, ale jak Albert nas ostrzegł, ostatniego wieczora w okolicy pojawił się szatun, czyli jak mówi definicja, wkrwiony misiu w porę nie zapadłszy w sen zimowy. Szatun pochodzi od słowa oznaczającego wahanie, kołysanie się (ale i korbowód). Więc właśnie takie zdenerwowanego misia przestępującego z nogi na nogę. Nie pospacerowałem więc sobie, ale przynajmniej poznałem nowe słowo. Posiedzieliśmy do północy, i czas na sen nastał – nuda. Rano autobus o 9.20 odjeżdża. W oczekiwaniu na autobus spotkaliśmy pana w czapce widocznego na zdjęciu obok Magdy. Pan ma 86 lat i od lat 50tych poluje na górskie kozły w tej okolicy. Pochwalił się swoim paszportem, aby udowodnić datę urodzin, i dał dobrą radę, aby zimą na kozły nie polować, bo łatwo z górek spaść, co się wielu jego znajomym przytrafiło, i tak sędziwego wieku już nie dożyli. Za to latem śmiga dziarsko ze strzelbą. Prawdziwy kaukaski okaz długowieczności. Pozdrawljajem!

Read Full Post »

Nalczyk

Zbliża się Boże Narodzenie, a więc i czas powrotu do Polski. Poczucie zbyt szybko przemijającego czasu i mapa na ścianie ze zbyt małą liczbą odhaczonych miejsc w które miałem się w tym roku udać zmobilizowała do dwudniowego wyjazdu do stolicy Kabardo-Bałkarii. Weekendowy wyjazd do Nalczyka był powrotem do mojej mrocznej przeszłości, gdy to wybrałem się do Rosji ledwo co znając cyrylicę i wierszyk o wpływie uśmiechu na pogodę po rosyjsku. Jadąc w 2004 roku pod Elbrus zatrzymałem się u babuszki niedaleko dworca autobusowego w Nalczyku, chciałem sprawdzić co też może przez 5 lat wydarzyć się w życiu człowieka. Po latach trafiłem w to miejsce bez większych problemów – emocje towarzyszące podróżom wzmacniają naszą pamięć. Babuszka nadal wśród żywych, lecz dom opustoszał z osób które zapamiętałem tak wyraźnie. Córka wyjechała, wnuczka wyszła za mąż w wieku 19 lat a wnuczek pojechał pobierać nauki do Moskwy. Babuszka przekroczyła siedemdziesiątkę, lecz nadal dziarsko się trzyma. Nasza gospodyni cechuje się uroczą bezpośredniością, co dobrze zapamiętałem z poprzedniego pobytu, i wiele się nie zmieniło. Gdy tylko przekroczyłem próg domu, uznałem za stosowne zgodnie z obyczajem zapytać, co słychać. Jest to denerwujący element obyczajowości, gdyż codziennie te same osoby potrafią kilka razy zadać owo pytanie jakby nasze życie mogło z dnia na dzień się zmienić na tyle, że warto było by to zauważyć i opowiedzieć. Zazwyczaj wszyscy odpowiadamy zbywającym „haraszo” i idziemy swoją drogą. Zadałem więc pytanie gospodyni i oczekując krótkiej odpowiedzi już zabierałem się za rozpakowywanie plecaka. Jednak nie usłyszałem wcale „haraszo”, lecz: „źle się dzieje na świecie, kilka dni temu w nieodległej wiosce przyszli po haracz do młodego człowieka. Co wizytę podnosili opłatę za ochronę, i się w końcu chłopak postawił. Więc mu głowię urwali. Właśnie urwali, a nie normalnie ucięli. Urwali tak, że jeszcze z kawałkami klatki piersiowej przynieśli ją potem swojemu szefowi”. Ileż w takiej odpowiedzi oryginalności w porównaniu ze standardowym i ukazującym obojętność „haraszo”. Po rozpakowaniu rzeczy poszliśmy z Magdą pozwiedzać Nalczyk. Miasto porządne, z porządnym parkiem i porządną główną aleją im. Lenina. Nadspodziewana czystość i porządek. Koniecznie należy wybrać się do strefy wypoczynku, czyli parku z jeziorkiem, deptakiem i kolejką krzesełkową na pobliską górkę. Ceny w parkowych restauracjach, takich z kelnerami i normalnymi kiblami, znośne: kawa po irlandzku 80 rubli, 50ml wódki 50 rubli, bliny po 20-30r., pizza 120-200 rubli. Niedziela minęła na łażeniu po parku i odwiedzaniu restauracji. Na następny dzień została zaplanowana krótka wycieczka do Niebieskich Jezior, miejsca położonego 50km od Nalczyka, w Czerekskiej Dolinie. Dojazd tam należy do bardzo prostych i przyjemnych. Z Nalczyka, z dworca autobusowego numer 2 jedziemy marszrutką do Babugent, a stamtąd mamy godzinny spacer drogą lub łapiemy stopa. Ważne aby wysiąść na ostatnim przystanku w Babugencie, zaoszczędzi to nam trochę drogi. Najładniejsze z jezior, Dolne Niebieskie Jezioro, znajduje się tuż przy drodze. Otoczone jest straganami z wyrobami chińskimi i lokalną twórczością bazującą na owczej wełnie. Samo jezioro jest tworem przyrody niezwykłym. Jego głębokość oceniana jest na ponad 250 metrów, choć nikt jeszcze do dna nie dotarł, woda krystalicznie czysta o stałej temperaturze 9.3 stopni Celsjusza. Zasilane jest jedynie podwodnymi źródłami a wypływa z niego w ciągu doby około 77 tysięcy metrów sześciennych wody. Jest jeszcze jezioro Tajne i Górne Niebieskie jezioro. Znajduje się ono kilka kilometrów od głównej drogi i położone jest w zapadlinie o pionowych ścianach i głębokości około 100 metrów. Jego głębokość 177m a powierzchnia 2.6 hektara. Prawdziwe perełki Kabardo-Bałkarii. Na Dolnym Niebieskim jeziorze kilka dni temu odbywał się festiwal fotografii podwodnej, a co roku organizowane są zawody w nurkowaniu. Jak powiedział nam właściciel restauracji, przy tym jeziorku działa jedna z najlepszych szkół nurkowania w Rosji i na nim wielokrotnie bito rekordy w głębokości zejścia pod wodę. Ile w tym prawdy, trudno powiedzieć, gdyż obywatele Rosji lubują się w koloryzowaniu rzeczywistości. Po zachwytach nad Dolnym Niebieskim postanowiliśmy wybrać się jeszcze do Górnego Niebieskiego jeziora. Pogoda słoneczna, ciepło, błoto na drodze zmrożone więc szło się przyjemnie. Gdyby nie psy. Dołączyła do nas grupa kilku kundelków, które do momentu spotkania swojego kolegi zachowywały się spokojnie i przyjacielsko. Gdy zaś dołączył kolejny pies, w grupie zaczęła się nerwowa atmosfera i przez resztę drogi psy gryzły się między sobą a wokół nas. Takie kundelki do 40 cm wysokości, więc niby nic. Ale przypomniałem sobie jakie problemy mają ludzie po ugryzieniach i przy podejrzeniach o wściekliznę. Nie lubię przyjmować leków profilaktycznie i już wyobrażałem sobie jak próbuję zatłuc jakiegoś burka żeby jego mózg do badania zanieść. A tutaj burków było 5. Jeśli bym je złapał, to cały plecak by mi zajęły. W drodze powrotnej złapaliśmy stopa i pieski wracały już same. Przed powrotem jeszcze wizyta na szaszłykach i do Nalczyka, a tam taksówka za 200 rubli od osoby do Piatigorska.

Godne uwagi obserwacje. Trzy razy było nam dane jechać stopem. Raz Wołgę z Babagentu do Niebieskich Jezior, i raz terenowego Mercedesa z Górnego Niebieskiego do Dolnego Niebieskiego. W pierwszym przypadku szedłem sobie spokojnie w przodzie, Magda została trochę w tyle aby sfilmować krowy. Kierowca Wołgi zatrzymał się przy mnie i zapytał czy aby podwieźć nie trzeba, choć Magda była pierwsza po drodze. Kierowca Mercedesa zatrzymał się również przy mnie, choć Magda szła drogą po stronie kierowcy a nie pasażera, i nie musiał by wychylać się tak aby zapytać. Ciekawe, czy przypadek, czy kobiet po prostu o zdanie się nie pyta. Za trzecim razem podwiózł nas z Niebieskich Jezior do Babugentu właściciel restauracji, w której to jedliśmy szaszłyki (na szaszłyki z baraniny patrzeć już nie mogę) i hiczyny (a te z kolei najlepsze jakie do tej pory jadłem). W rozmowie z nim również zostały poruszone tematy damsko-męskie. Na poczatek polecono mi Bałkarkę na żonę. Ładne, pracowite, robią dobre hiczyny. Następnie rozmowa zeszła na temat roli mężczyzny i kobiety w związku. Otóż wśród Bałkarów obie strony mają równe prawa, ale to mężczyzna powinien rządzić. Na poparcie owego stanowiska został nam podany przykład z historii. Otóż gdy na świecie dominował matriarchat, nasz gatunek biegał z kamiennymi toporkami. Natomiast wraz z upowszechnieniem się patriarchatu kilka tysięcy lat temu, nastąpił szybki wzrost cywilizacyjny. Byliśmy jedynymi klientami w tym czasie, i gdy pan z nami rozmawiał jego żona nawet nie spojrzała w naszą stronę, nie mówiąc o odezwaniu się, tylko skrzętnie zajmowała się zamiataniem podłogi.

Pewnego obrazu życia na Kaukazie dostarczają nam czasami reklamy. Jadąc marszrutką usłyszeliśmy reklamę specyfiku na usztywnienie kutacha. Polskie reklamy takich środków zazwyczaj mówią o powrocie przyjemności z dzielenia z kimś łóżka, obudzeniu w sobie jakiegoś zwierzęcia i tym podobne głupoty. Natomiast kaukaska wersja reklamy wspominała o możliwości „przedłużenia istnienia swojego rodu”. Priorytetem więc dzieci a nie zabawa.

Inna z radiowych ciekawostek. Kaukaskie radiostacje albo większość czasu antenowego poświęcają na lokalny lezginkowy pop, albo wzorują się na MTV. Jednak w marszrutce do Nalczyka było nam dane usłyszeć po raz pierwszy w popularnej stacji radiowej rosyjskie reggae. Do owej piosenki dorzucam filmiki z Niebieskich Jezior.

http://www.youtube.com/watch?v=AR1t1mJgzFs

http://www.youtube.com/watch?v=ei_zc1YUdTk

http://www.youtube.com/watch?v=iLfbG9ZRSEs

Grudniowe Niebieskie Jeziora:

Read Full Post »