Smutny to fakt, lecz zrobienie ankiety wśród przechodniów dowolnej polskiej miejscowości, pokazało by, że Osetia kojarzy się jedynie z konfliktem gruzińsko-rosyjskim, oraz gdyby jeszcze ankietowani wiedzieli, że Biesłan leży w Osetii, to i z Biesłanem by się kojarzyła. Smutny to fakt. A co z rewelacyjnymi osetyńskim pierogami i hinkali? Co z najładniej położonym miastem jakie do tej pory było mi dane oglądać, a jakim jest Władykaukaz? Perełek w Osetii jest mnóstwo. Niestety tak się składa, że prasa turystyczna mało tym rejonem się interesuje, a uwagę prasy codziennej przyciągnie jedynie wtedy, gdy ktoś użyje wynalazku pana Nobla.
Trzy dni w Osetii Północnej pozwoliły na znalezienie trzech rzeczy, które z czystym sumieniem mogę polecić każdemu: Władykaukaz, Cej i lokalne jedzenie.
Władykaukaz. Pomysł udania się do stolicy Osetii (niektórzy chcą aby i stolicą Inguszetii się stał) pojawił się wraz z ogłoszeniem tygodniowej kwarantanny uniwersytetu ze względu na zwiększoną liczbę zachorowań studentów na grypę. Na jaką grypę już nie powiedziano, lecz biorąc pod uwagę popularność w ostatnich tygodniach świńskiej grypy, oraz fakt że zapewne nikomu badać się studentów dokładnie nie chciało, profilaktycznie zwolniono z zajęć wszystkich. Na Władykaukz zdecydowali się: Esti, Magda i ja. Nasza pani z dziekanatu trochę opierała się przed wydaniem nam wiz. Osetia niby lepsza niż Dagestan, lecz najlepiej chcieli by nas widzieć cały czas w akademiku i ewentualnie na zajęciach. Trochę marudzenia, i wszystko potoczyło się bez najmniejszych problemów. Znalazła się we Władykaukazie i ciocia Anny Alfredowny, Lila – pani która dała nam nocleg i pierogi, znalazła się i Irina – pani która oprowadziła nas po mieście. Krótko o obu paniach. Irina wyjechała z Białegostoku wraz z matką w latach 50tych gdy miała 6 lat. Matka podążyła za swoją miłością do Władykaukazu, lecz na miejscu okazało się, że miłość ma już żonę i w przyjaźni zamieszkali wszyscy razem. Pani ma także i inne ciekawe cechy – zna konduktorki w tramwajach, więc po Władykaukazie przejechaliśmy się na krzywy ryj. Niestety pierwszego dnia pogoda była nie dla turystyki – mgła i widoczność na kilkadziesiąt metrów. Coś jednak udało się zobaczyć. Z górek spływa sobie rzeka Terek, a na jej brzegach we Władykaukazie zrobiono bulwar, dwóm moim towarzyszkom przypominający Petersburg i Twer, więc rekomendacja całkiem niczego sobie. Również warto zwiedzić Memoriał – miejsce pamięci nie tylko bohaterów WWO, lecz także oddania Osetii pod opiekę Rosji, cmentarz zasłużonych obywateli, pomnik ofiar Biesłanu… ładne i smutne miejsce zarazem, tym bardziej jesienią przy mgle gęstej jak mleko (ale takie sztuczne, 2%). Są i weselsze miejsca, które niestety jesienią nie działają. Miałem nadzieję na przejażdżkę czymś, co nazywa się dziecięca kolej żelazna, z wagonami zrobionymi w naszym polskim Pafawag, z semaforami, torami na 750mm…..ale nie działała. Szkoda, przyjadę latem. Następnie spacer parkiem, nadbrzeżem, tu pomnik, tam pomnik, restauracyjki, znowu park……urokliwe miejsce z tego Władykaukazu. Może jakoś tak specjalnie nie zachwyca swoją architekturą, Mediolan to to nie jest, ale ma pewną zaletę. Władek posiada rewelacyjną lokalizację. Umiejscowiono go niczym w podkowie z pasma górskiego. Tu spojrzysz, góry, tam spojrzysz, góry, a tam spojrzysz i już gór niet, ale i tak jest ich wystarczająco dużo. I takiej lokalizacji architektura miasta nie psuje. Przyjemnie patrzeć na górki, a i gdy na miasto spojrzysz, nie poczujesz zniesmaczenia. Chodzisz, podziwiasz, a później człowiek głodny. Przechodzimy więc do jedzenia, a tutaj witają nas osetyńskie pierogi. Wygląda toto jak spód od pizzy, przeważnie 30cm średnicy. W środku do wyboru mięsny farsz, brynza, ziemniaki z ziołami. Tradycja nakazuje, aby kupić trzy różne, położyć jeden na drugim, pociąć w kawałki jak pizzę, i każdemu takie trzy różne kawałki na talerz położyć. Nie dość że to dobre strasznie, to jeszcze we Władku dwa razy tańsze niż w Piatigorsku. W cafe przy dworcu autobusowym kosztuje 90 rubli, i czekać na niego trzeba ok 40 minut, gdyż każdy pieróg robiony jest na zamówienie, żadna mikrofalówka. Pani zza baru prawie że obraziła się, gdy zapytaliśmy czy przypadkiem nie ma gotowych już. Czekania dużo, ale warto. Zresztą nie tylko pierogi tam tanie. Taksówka z dworca do centrum 70 rubli, tramwaj 4 ruble, marszrutka 8 rubli. Autobus do Ceju – 64 ruble za 95 kilometrów.
Cej. Dla mnie numer jeden górskich miejscowości odwiedzonych przeze mnie do tej pory. Malownicza droga wiedzie wzdłuż rzeki, aby później wić się przez 12 kilometrów serpentynami aż do samego Ceju. A tam już piękna dolina, relatywnie mało turystów (w piątek przyjechało nas 5 osób), dwa lodowce, wyciąg krzesełkowy (2km długości, 500m w górę, 100 rubli w dwie strony), turbaza założona przez pierwszego zdobywcę Khan Tengri, rzeczka, las……opisy przyrody sobie daruję, do dziś po Panu Tadeuszu mam do nich lekki wstręt… jak mawiają lepiej raz zobaczyć, niż 100 razy usłyszeć. Nocleg trafił się nam w pierwszym napotkanym hotelu, Orbicie. Orbita za czasów radzieckich została zbudowana jako turbaza dla kosmonautów. Teraz rosyjskimi rakietami latają amerykanie, więc hotel służy zwykłym turystom. Noc kosztowała 500 rubli od osoby, było zimno, ciepłej wody brak, a przez pierwsze pół dnia w ogóle wody brak. Przez pierwsze pół dnia brak też było zarządcy, który przyjeżdża na sobotę i niedzielę jedynie, a w pozostałe dni hotelem opiekuje się jego brat, Albert, normalnie pracujący w pobliskiej turbazie. Jako że do Ceju przyjechaliśmy pierwszym autobusem (z dwóch), odjazd o 6.25, to lekko na ryj się padało i do chodzenia ochoty nie było. Tym bardziej, że gdy śnieg leży, wyciąg nie działa i górskich ciuchów się nie ma, to pójść nie ma się dokąd. Łaziliśmy więc po drodze, patrzyliśmy na górki i czekaliśmy aż pora obiadowa na stołówce w turbazie się rozpocznie. Jeśli by na mapę spojrzeć, to zauważyć można, że przez cały dzień w okręgu o promieniu 500metrów się poruszaliśmy…… Wieczorem przyjechał Alan, brat Alberta. Jak nam powiedzieli, pozostała szósta rodzeństwa również była zasponsorowana przez literkę ‚A’. Taki pomysł mamy, Albiny. Wieczór spędziliśmy w swoim hotelu. Bilard, nardy, karty, piwo, wódka, koniak, lokalne chłopaki (6), lokalne dziewczyny (2) … szkoda trochę, bo spić się nie chciałem i nie spiłem (na skrętkę podłączyli nam w pokoju elektryczne ogrzewanie, a Permu powtórzyć nie chcieliśmy). Pozostawało cieszyć się stołem bilardowym i alkoholem w cenie noclegu… w małych ilościach. Bezchmurne niebo, księżycowa noc zachęcały do spacerów, ale jak Albert nas ostrzegł, ostatniego wieczora w okolicy pojawił się szatun, czyli jak mówi definicja, wkrwiony misiu w porę nie zapadłszy w sen zimowy. Szatun pochodzi od słowa oznaczającego wahanie, kołysanie się (ale i korbowód). Więc właśnie takie zdenerwowanego misia przestępującego z nogi na nogę. Nie pospacerowałem więc sobie, ale przynajmniej poznałem nowe słowo. Posiedzieliśmy do północy, i czas na sen nastał – nuda. Rano autobus o 9.20 odjeżdża. W oczekiwaniu na autobus spotkaliśmy pana w czapce widocznego na zdjęciu obok Magdy. Pan ma 86 lat i od lat 50tych poluje na górskie kozły w tej okolicy. Pochwalił się swoim paszportem, aby udowodnić datę urodzin, i dał dobrą radę, aby zimą na kozły nie polować, bo łatwo z górek spaść, co się wielu jego znajomym przytrafiło, i tak sędziwego wieku już nie dożyli. Za to latem śmiga dziarsko ze strzelbą. Prawdziwy kaukaski okaz długowieczności. Pozdrawljajem!
Read Full Post »