Feeds:
Wpisy
Komentarze

Prawie koniec…

Archyz familijnie

Zjechała do mnie część rodziny, więc na pisanie czasu mniej. Wrzucam fotki

Na budowie się nie pije

Roczny wyjazd naukowo-turystyczny dobiega końca, i zarówno jego część naukową (rosyjski udoskonaliłem) jak i turystyczną można uznać za dokonaną. W ostatnim tygodniu maja odwiedziłem Czeczenię, i tym samym lista republik Północnego Kaukazu odwiedzonych przeze mnie została zapełniona. Co prawda w Inguszetii Magas i Nazran widziałem tylko z okien samochodu, lecz taka forma zwiedzania w przypadku tej republiki wydaje się wystarczająca. Może innym razem… Idąc z zachodu na wschód, przebywałem w Kraju Krasnodarskim, Adygei, Kraju Stawropolskim, Karaczajo-Czerkiesii, Kabardo-Bałkarii, Osetii Północnej oraz w Czeczenii i Dagestanie. Inguszetia – przejazdem. I wszędzie tam czułem się bezpiecznie i … szczęśliwie:)

Niby do Czeczenii i Groznego można wjechać bez problemów, lecz niekiedy można trafić na kontrole milicjantów, a to wiąże się z kontrolą dokumentów i papierów, których nigdy za wiele. Aby więc oszczędniej się prowadzić i nie wydawać kasy na łapówki, przyszło czekać na sprzyjające okoliczności, czyli znalezienie osoby towarzyszącej. W połowie maja przyjechał do Piatigorska Wiktor Osiatyński z małym wykładem o sytuacji Polski w Europie, budowaniu demokracji i stosunkach polsko-rosyjskich. Niezwykle ciekawa osoba z dużym bagażem doświadczeń o którym w interesujący sposób potrafi opowiadać. Miło było spotkać go na swojej drodze. Nocował on w pensjonacie Iskra, i los tak chciał, że w tym samym miejscu rozmieściła się reprezentacja Czeczenii i Dagestanu w odbywających się właśnie mistrzostwach Północnego Kaukazu w zapasach w stylu wolnym. Tam też poznaliśmy się z dwójką trenerów z Groznego, Rusłanem i Aslanbekiem. Niezwykle sympatyczne i kulturalne osoby, które w ramach zacieśniania stosunków międzynarodowych zaprosiły nas na wesele jednego ze swoich podopiecznych do Czeczenii. Obiecali transport i usługi przewodników, więc odmówić nie można było. Kilka miesięcy znajomi z Kabardo-Bałkarii wybrali się do Groznego swoim samochodem, lecz na granicy powiedziano im, że dopóki nie będzie z nimi Czeczena, niech nawet nie myślą o podniesieniu szlabanu. Czeczena nie znaleźli, więc zawrócili. My Czeczenów mieliśmy, więc takiej szansy zmarnować nie można było. Nasi przewodnicy przyjechali po nas z Groznego o umówionej godzinie 18 we wtorek. Niestety już podczas jazdy w samochodzie dowiedzieliśmy się, że wesela nie będzie jednak, gdyż umarł wujek panny młodej, i zostało ono odwołane. Z jednej strony kaukaska gościnność pozwala czuć się przeważnie bezpiecznie, lecz niekiedy gdy jedzie się w jednym samochodzie z koleżanką i dwoma trenerami zapasów na odwołane wesele w Czeczenii, możne przejść przez głowę myśl, że jednak jakaś zabawa będzie, ale ja wiele radości z niej nie wyciągnę. Droga jednak mijała w przyjaznej atmosferze, opowiadaliśmy sobie dowcipy o Czukczach i milicjantach, rozmawialiśmy o zapasach i odradzającym się sporcie w Czeczenii. Gdy przekroczyliśmy granicę z Osetią, nasi towarzysze udali się w pierwszej po drodze miejscowości do monopola. Wrócili z dwoma kartonami wódek, koniaków i wina, gdyż jak zostało nam wytłumaczone, sprzedaż alkoholu w Czeczenii jest zabroniona. Istnieje w Groznym kilka licencjonowanych sklepów z alkoholem, ale sprzedaż w nich odbywa się tylko w godzinach 8-10 rano. Podobno po wprowadzeniu ograniczenia, spadła drastycznie liczba bijatyk w lokalach (w lokalach podawać alkoholu też nie można). Gdy mijaliśmy ostatni posterunek i wyjeżdżaliśmy z Osetii, Aslanbek który był kierowcą, powiedział, że swędzi go ręka, więc jak głosi czeczeńska tradycja, zapewne szybko pozbędzie się gotówki. Po kilku minutach jazdy zobaczyliśmy migające światła w tylnej szybie i nawoływanie z megafonu do zatrzymania się. Jak się okazało, przejeżdżając przy posterunku i skręcając w lewo w drogę na Magas, Aslanbek pokonał zakręt zbyt szybko i najechał na podwójną ciągłą. Ze względu na liczne przypadki ostrzelania posterunków drogówki z przejeżdżających samochodów, wprowadzono obowiązek powolnego zbliżania się do takiego punktu kontroli pojazdów. Nam się trochę spieszyło, i Aslanbekowi przyszło negocjować wysokość mandatu (stargował na 1000rubli). Nie wywołało to zmartwienia u naszego kierowcy, wręcz przeciwnie. Sprawiał wrażenie jakby łapówkowej tradycji stało się za dość, i droga zaczęła wyglądać normalnie. Powoli zbliżaliśmy się do Inguszetii, i jak nasi zapaśnicy mówili, od teraz oddychać będzie się lżej, już wajnachskim powietrzem. Przejazd przez Inguszetię nie był zbyt interesujący. Ot typowa zabudowa domków jednorodzinnych. Wszystko wygląda schludnie i czysto. Drogi w lepszym stanie niż w Kraju Stawropolskim, a przy drogach stragany, sklepiki, stacje benzynowe sieci „Welcome”. Na pierwszy rzut oka spokojnie można wpaść do Magasu czy Nazranu na spróbowanie lokalnej kuchni w gościnnej atmosferze. Przed Czeczenią czekają nas trzy posterunki do pokonania. Jeden inguski, jeden czeczeński i jeden, jako specjalny gość, posterunek FSB. Na czeczeńskim posterunku jeszcze łapówka w wysokości 800 rubli za wwóz alkoholu, ale wszystko przebiega sprawnie, rutynowa kontrola dokumentów i jedziemy dalej. Posterunki graniczne wyglądały standardowo dla Kaukazu. Kilku żołnierzy z kałasznikowami, gdzieś na uboczu zaparkowany opancerzony Ural i to wszystko……norma. Spodziewałem się choćby jednego czołgu, czy transportera opancerzonego. Nic z tych rzeczy. Cisza, spokój, kultura. Jako że czeczeńscy milicjanci nie zatrzymują czeczeńskich samochodów, mogliśmy się przekonać że Łada spokojnie 150km/h na czeczeńskim powietrzu i ropie wyciągnie. Pół godziny remontowaną dwupasmówką i byliśmy w Groznym.

cdn

http://www.youtube.com/watch?v=1P2ZAhFWK28

http://www.youtube.com/watch?v=KEVTmUDMJz8

http://www.youtube.com/watch?v=zMWnxcjlTaA

http://www.youtube.com/watch?v=hkoNrtkwayc

http://www.youtube.com/watch?v=6tUgqiDfoBY

http://www.youtube.com/watch?v=3p4aaOtCx_o

http://www.youtube.com/watch?v=iwJloRarhF4

http://www.youtube.com/watch?v=8toUkAWBdQE

http://www.youtube.com/watch?v=nMyG4Jrl0Bk

http://www.youtube.com/watch?v=FqgeKshT0oI

Archyz po raz trzeci

Ot taka niedzielna wycieczka się nam trafiła. Koleżanki z Chin niedługo odlatują, i przyszło spędzić trochę czasu na łonie natury w ramach pożegnania. W Archyzie byłem już podczas pory jesiennej i zimowej, teraz przyszedł czas na wiosenno-letnią wizytę. Gdy rodzina na Kaukaz się zjedzie, jeszcze raz odwiedzę to miejsce. Chyba tyle razy w Zakopanem nie byłem. Średniowieczne świątynie chrześcijańskie już widziałem, teraz przyszła pora na obserwatorium astronomiczne. Jedno z największych w Rosji, położone na wysokości 2100, od kilkunastu lat średnicą 6m swojego lustra oddaje palmę pierwszeństwa innym obiektom badań astronomicznych, lecz i tak jego możliwości są na tyle duże, żeby szkolić młodych rosyjskich naukowców. Samo obserwatorium jakiegoś porażającego wrażenia nie robi, ale za to droga do niego o długości 17km, prowadząca z wysokości 1100 na 2100 z liczbą prawie 100 zakrętów i kierowcą wycieczki cieszącym się z nowego chińskiego autobusu i pragnącym  poznać na ile hamulcom może zaufać, wrażenie już robią. Zresztą kierowca był pozytywną postacią tego wyjazdu nie tylko ze względu na zamiłowanie do sportowej jazdy, lecz również biorąc pod uwagę jego gościnność. Pogoda z rana nie dopisywała, i kilka osób narzekało na ziąb. Gdy mieliśmy toaletowy postój, nasz szofer pobiegł do sklepiku, kupił butelkę koniaku, plastikowe kubeczki, i chętnym w autobusie serwował coś na rozgrzewkę. Zimno mi nie było, ale kto wie jakie nowe bakterie w Karaczajo-Czerkiesji mogą zaatakować, więc profilaktycznie skorzystałem z oferty. Okazało się to słuszną decyzją, gdyż już prawie na sam koniec spotkała nas nawałnica. Co prawda i tak siedziałem w kafuszce i czekałem aż przestanie padać, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże.

A w następnym odcinku, Czeczenia i krótka wyprawa do Groznego.

Daliśmy się skusić moskiewskiej propagandzie, i na 9 mają postanowiliśmy wyruszyć do jednego z 12 miast-bohaterów ZSRR, Noworosyjska. W dniach 8-10 mają rosyjskie koleje mają 50% promocję na przejazdy, więc podróż wagonem płackartnym w dwie strony kosztowała jedynie 80zł. O paradzie wiele dobrego powiedzieć nie mogę, gdyż na plac centralny nie udało się dotrzeć. Tłumy ludzi, barierki i żołnierze skutecznie uniemożliwiali stanie się naocznym świadkiem 65 rocznicy zakończenia Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Udało się strzelić kilka fotek, posłuchać muzyki płynącej z oddali i to było by na tyle. Innymi słowy, parada rozczarowała. Choć zapewne w Moskwie również na Plac Czerwony byśmy się nie dostali. Za to w innej sferze Noworosyjsk wynagrodził nam z nawiązką trudy podróży – w sferze socjalnej. Otóż jest on największym portem Rosji, dużym centrum przemysłu cementowego i ośrodkiem transportu paliw, a ludność w większości rosyjska. Wszystko to spowodowało, że po przyjeździe z Piatigorska, stolicy okręgu kaukaskiego, przeżyliśmy mały szok, który czym bliżej wieczora się robiło, tym bardziej rósł w siłę. Zaczęło się od parady. Wszystkie oczy zwrócone w stronę głównej ulicy i przejeżdżających po niej czołgów, a za plecami zasyfione bramy kamienic, w nich nie mogący podnieść się pijacy, kilku z nich z załatwiająca swoje potrzeby fizjologiczne bez zdejmowania spodni. Jako że kolumna pojazdów pancernych już przejechała, można było zwrócić uwagę na ludzi stojących obok nas. Warto teraz wprowadzić do naszej opowieści termin „гопник” (gopnik). Gopnik to taki nasz polski „dres”, tylko z lekkim muzealnym odcieniem. Nie we wszystkich regionach Polski bywałem, lecz noworosyjskie gopniki najbardziej przypominają mi bywalców wiejskiej dyskoteki w byłym pegeerze niedaleko dziadków w latach 90tych. Cechy zewnętrzne: dres, lakierowane półbuty, grzywka pofarbowana na blond lub, również farbowany, „dywanik”, furażka w kratkę, złoty łańcuch na szyi, tuningowana Łada Samara. Cechy wewnętrzne: nie stwierdzono. Gopniki przesiadują, a raczej kucają, na przystankach autobusowych, w parkach, przed sklepami. Obowiązkowo jedzą pestki słonecznika, piją piwo lub wódkę. Dodatkiem do gopników jest ich płeć piękna. O ile kilkukrotnie zabroniono już nam fotografować dworce, fabryki czy posterunki milicji jako ważne dla bezpieczeństwa państwa, o tyle fotografować część kobiet w Noworosyjsku sami się baliśmy, przy czym nie zawsze było wiadomo czy sfotografuje się kobietę. Pierwotnym naszym planem było spędzenie nocy na plaży z piwem, lecz doszliśmy do wniosku że łatwiej ucierpieć tutaj niż w zamachu w Dagestanie. Po kilku wizytach w hotelach, i dowiedzeniu się, że najtańsza dwójka na obrzeżach miasta kosztuje 1500 rubli, znaleźliśmy taksówkarza który to pokój z dwoma łóżkami i podłogą dla trzech osób u babuszki znalazł nam za 700rubli. Za dowóz i informację skasował 300rubli. Po rozpakowaniu się poszliśmy na miasto. Na miejsce kolacji wybraliśmy Kafe u Jusufa „Express”, tuż obok teatru przy głównej ulicy. Na dobry wieczór trafiliśmy na przepychankę o wolne krzesła między młodymi Azerami i rosyjską rodziną. Szybko zjedliśmy po czeburieku i wypiliśmy po piwie, nie czekając zanim po „kurwach” zaczną latać butelki. Następnie przenieśliśmy się na dyskotekę za 50rubli organizowaną we wspomnianym już teatrze. Tyle samo kosztował mnie kilka tygodni temu bilet do ZOO w Nalczyku, lecz wrażeń zapewnił dużo mniej. Jako że było dosyć ciemno, parkiet w pierwszej chwili bardziej przypominał rozgrzewkę statystów do „Nocy żywych trupów” niż do „Gorączki sobotniej nocy”. Przysiedliśmy z Ramezem na krzesła rozstawione po obwodzie sali, lecz wszyscy otaczający nas ludzie mieli jakiś taki wzrok tęskniący za rozumem, a koleżanki spotkały w toalecie 120kilowe bezzębne dwudziestolatki w sukniach balowych z mojej studniówki, więc czym prędzej ewakuowaliśmy się. Wehikuł czasu do lat 90tych lub bal w psychiatryku. Spokojnie spacerkiem zahaczając o monopolowy wróciliśmy do naszej kwatery. Gdy rano poszliśmy na śniadanie na dworzec autobusowy, połowa gości „zakusocznej” była już pijana, część spała na stole. Gdy żyje się na Kaukazie, a w TV mówią o zapijającej się na śmierć Rosji, trudno w to uwierzyć. Jednak kilkaset kilometrów na północ dowody wiary zaczynają już się pojawiać. Gdy wracałem od pograniczników, kobieta w taksówce opowiadała, jakim to wydarzeniem na osiedlu we Władykaukazie w latach 90tych było, gdy ktoś w godzinach obiadowych zataczając się wracał do domu. Plotki kilka dni nie cichły. Do teraz trudno spotkać napierdolonego człowieka na ulicach Piatigorska, Nalczyka czy innego kaukaskiego miasta. Noworosyjsk to inna bajka, z trochę smutniejszym zakończeniem. Na Kaukazie też się pije, jednak kultura picia inna, bardziej skryta i okraszona toastami, kolejnością picia trunków i innymi takimi. Północ postawiła na efektywność procesu a nie efektowność. W poniedziałek przed odjazdem na kilka chwil wyskoczyliśmy jeszcze za miasto, nad jeziorko. Abrau jest sympatycznie położoną miejscowością, z ładnym parkiem, miłym jeziorkiem i rozlewnią ruskiego szampana. Niestety czasu nie starczyło, a ochota była wielka, żeby zobaczyć na wycieczce po fabryce (wraz z degustacją), jak robią te pomyje, po których kac jest najgorszy na świecie. Cztery kilometry od Abrau położona jest już nadmorska wioska Diurso. Plaża kamienista, wąska, ale ze względu na wzgórza opadające wprost do morza, niezwykle urokliwa. Powrót taksówką, 25km za 500rubli na 5 osób. Siup do pociągu, i wracamy do Piatigorska. Na koniec jeszcze coś po pociągach, i o życiu. Wagony ładne, czyste, z klimatyzacją, której nie włączyli niestety. Nad drzwiami popsuty wyświetlacz, pokazujący +93 stopnie Celsjusza. Z początku nas to śmieszyło, lecz nocą gdy z gorąca zasnąć nie można było, zaczęliśmy zastanawiać się, czy przypadkiem nie blisko mu do rzeczywistych wskazań. Oczywiście stare raszple nie pozwoliły uchylić okna, bo będzie przeciąg i je zawieje. Różne są „progi” uznawalności człowieka za starego, lecz chyba najbardziej jaskrawym ich przykładem jest zamykanie wszędzie okien i siedzenie przy ograniczonym dostępie tlenu z obawy przed ruchem powietrza.

Pobyt w Rosji daje możliwość uczestniczenia w prawdopodobnie najdłuższej majówce na świecie. Zaczynami pierwszomajowym dniem pracy a kończymy Dniem Zwycięstwa 9 mają. Plus 10 maja na leczenie kaca. Nasza majówka rozpoczęła się wyjazdem do Osetii Północnej na Dzień Pracy, a zakończy wizytą w Noworossijsku, mieście-bohaterze ZSRR, na obchodach Dnia Zwycięstwa.

Osetia. Moim skromnym zdaniem punkt obowiązkowy wizyty na Kaukazie. Rewelacyjny Władykaukaz, przepiękne góry i niezwykle bogata kultura w połączeniu ze smaczną kuchnią narodową, powodują, że można by ograniczyć swój pobyt jedynie do tej republiki.

Dojazd z Piatigorska zapewnia kilka regularnych kursów autobusowych każdego dnia. Koszt to 250 rubli. Niestety nasz Ikarus zepsuł się w Nalczyku, stolicy Kabardo-Bałkarii i przyszło nam czekać na marszrutkę. Pieniędzy za bilet nam nie zwrócono, gdyż zakupiliśmy go w kasie. Gdyby po ludzku dogadać się z kierowcą i bilet kupić u niego, takich problemów by nie było. Pozostałym pasażerom zwrócił różnicę, 150 rubli, a my owe ruble byliśmy w plecy. W oczekiwaniu na transport udaliśmy się do bazy straży granicznej położonej niedaleko dworca, aby dowiedzieć się o miejscach wchodzących w strefę przygraniczną. Jak się okazuje, jest ona dosyć odległa, obejmuje większość dolin i przełęczy Przyelbrusia a na zezwolenie od FSB przychodzi czekać obcokrajowcom do 60 dni. Ci, którzy planują przyjazd na Kaukaz, lepiej niech skontaktują się ze schroniskiem do którego się udadzą, aby oni załatwili wcześniej zezwolenie. Poza strefą przygraniczną, obowiązuje jeszcze tzw. strefa reglamentowanego przebywania obcokrajowców, która np. obejmuje prawie całą Północną Osetię, poza Biesłanem, Władykaukazem, Alagirem i Ardonem i głównymi drogami krajowymi. Przepustkę do stref reglamentowanych wydaje FSB lub FMS.

Wsiedliśmy w marszrutkę, i udaliśmy się do Władykaukazu. Marszrutka kosztuje 150rubli, i jedzie jakieś 1.5-2h. Znalezienie noclegu we Władykaukazie jest proste, albo jedziemy do hotelu i płacimy minimum 800rubli, albo szukamy babuszek i płacimy ok 250-300 rubli. Warto zapytać na dworcu kasjerek, gdyż one często wynajmują pokoje kierowcom autobusów międzymiastowych. Gdy zaś nasz budżet jest ograniczony, albo targujemy się ostro, albo jedziemy na stary dworzec, tzw. puszkiński, na ulicy Puszkina 49 i tam w hostelu dla kierowców czynnym od 18 do 8.30 płacimy 300rubli za dwuosobowy pokój. Prysznica czy wanny brak, ale jest wspólny kibel i umywalnia.

Z puszkińskiego dworca odjeżdżają autobusy do interesujących nas miejsc. Autobus do Fiagdonu (relacja do Harisdżyn) mamy o 9.30, 14.20 i 18.30. Bilet kosztuje 41 rubli i jedziemy za tą kwotę 1.5h. Po drodze mijamy pomnik „7 żurawi” na cześć rodziny, która w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej straciła 7 synów. Wysiadamy 4km przed Fiagdonem, w miejscowości Dziwgis, aby zobaczyć najstarszą cerkiew w Osetii im. Świętego Jerzego, pochodzącą z końca XII wieku. W wiosce tej mieści się również warownia w skale, mogąca pomieścić do 300 żołnierzy, która strzegła dostępu do dalszej części doliny, jako że jest to jej najwęższe miejsce. W Dziwgisie zatrzymał się pochód wojsk Tamerlana. Mimo kilku dni oblężenia, nie udało im się przedostać dalej. W cerkwi spotkaliśmy jej opiekuna, który poczęstował nas wódką oraz, jako że nie było zagryzki, osetyńśkim piwem. Piwo to z koloru przypomina guinnessa, ze smaku kwas z dodatkiem miodu. Zostaliśmy zaproszeni na 18 czerwca, gdyż wtedy ma miejsce jedno ze świą patrona Osetii, pielgrzymów, kowali, żołnierzy oraz innych skautów, czyli św. Jerzego. Podczas obchodów zarzynane są barany, warzone piwo, pieczone osetyńskie placki, rozlewana wódka i inne atrakcje. Postaram się wybrać w tym okresie do Osetii, i innym też polecam, choć warto zachować ostrożność pewną. Osetyjczycy są niezwykle gościnni, i na wspólne picie wódki zapraszają bez chwili zastanowienia. Jest jednak wśród młodzieży taka tradycja, świadcząca o gościnności. Otóż, tak jak i na naszych wiejskich dyskotekach, przeważnie spotkanie kończy się bijatyką. Jednak Osetyjczycy to naród stary, o wysokiej kulturze i poszanowaniu przybysza, więc gość dostaje prawo wybrania sobie przeciwnika. Ot po prostu siedzimy sobie, i w pewnym momencie starszy przy stole pyta nas, z kim chcielibyśmy się napierdalać. A przed nami grupa młodzieńców, wszyscy wysportowani (przed każdym domem w górach obowiązkowo drążek do podciągania) i z niecierpliwością czekają na twoją decyzję. Wybieramy jednego, najczęściej dostajemy wpierdol i wracamy do stołu aby wypić za naszą odwagę, bo w końcu się zdecydowaliśmy na ten desperacki krok i kolejka nam się należy. Poza tym trzeba zdezynfekować pękniętą wargę. Niestety nie pamiętam nazwy miejscowości, ale jest w Osetii takie miejsce, które szczyci się największą na świecie ilością olimpijczyków przypadającą na jednego mieszkańca. Ma się rozumieć nie są to curlingowcy, lecz sztangiści, zapaśnicy itp. Postaram się popytać znajomych, co by ci którym wspinaczka czy narty na Kaukazie nie wystarczają, mogli zaznać czegoś bardziej ekstremalnego.

Po Dziwgisie pospacerowaliśmy do Fiagdonu. Po drodze mijamy pierwszy na świecie pomnik Lenina i jeden z wielu w Osetii pomników Stalina. Jest tam kilka sklepików w których można znaleźć informacje o noclegu, jest piekarnia osetyńskich placków, biblioteka, której pracownica jednocześnie dorabia jako przewodnik i może zabrać nas do najwyższego wodospadu w Europie (od końca czerwca do połowy sierpnia, strefa przygraniczna). Na wzgórzu położonym powyżej Fiagdonu znajduje się najbardziej urokliwy aul (wioska) Kaukazu, Cmyti. Spacer do niego zajmuje pół godziny, a spędzić w nim chciało by dużo więcej. W górę rzeki Fiagdon znajduje się kolejna wioska, w której znajdziemy nowo pobudowany klasztor i cerkiew z końca XIX wieku. Czekamy na jedyny autobus jadący do Dżimury przez Dargaws, który zatrzymuje się w centrum Fiagdonu o 18.00. Za 10 rubli kierowca podwozi nas do Dargawsu, drogą przez przełęcz na wysokości 1800mnpm, historycznego miejsca o światowej sławie (choć zapewne nikt z was o nim nie słyszał…). Znajduje się tam „miasteczko martwych”, czyli kilkadziesiąt grobowców z kamienia wzniesionych w charakterystycznym dla nekropoli Osetii stylu. Dobrze przed wejściem na jego teren jest zapytać się któregoś ze starszych mieszkańców o zgodę. Niby nie trzeba, ale przy okazji można nieraz wysłuchać ciekawej opowieści. „Miasteczko martwych” powstało gdy w Osetii szalała dżuma czy inna cholera. Zarażeni ludzie wiedzieli, że umrą więc całymi rodzinami przenosili się do „miasteczka martwych”. Wchodzili do grobowców zabierając ze sobą tyle jedzenia, aby starczyło do śmierci oraz instrumenty muzyczne. Następnie wejście było zamurowywane, a zostawiano jedynie małe okienko dla dostępu powietrza. Mieszkaniec Dargawsu opowiadał nam, jakie uczucia musiały targać jego przodków, gdy słońce zachodziło nad doliną, a z „miasteczka martwych” dochodziła muzyka z kilkudziesięciu zamurowanych grobowców a wraz z upływem czasu coraz mniej instrumentów grało w tej specyficznej orkiestrze. Nocleg w Dargawsie znaleźliśmy w bazie turystycznej „Kahtisar” położonej w dół doliny zakończonej małą zaporą rzeczną, w odległości 5km od Dargawsu. Baza rozpoczyna swoją działalność 20 czerwca, lecz mieliśmy szczęście, gdyż teraz spali w niej robotnicy budujący daczę dla jednego z ministrów Osetii. Gospodarz zdziwiony nieco naszą obecnością, wziął łom, otworzył zabite gwoździami drzwi do jednego z domków, poczęstował mlekiem i chlebem (nie zdążyliśmy do dargawskiego spożywczaka) i za darmo pozwolił się przespać. Baza jest typu „letniego”, co przy nocnych przymrozkach dało o sobie znać. Jak poinformowali nas lokalni mieszkańcy, zima w tym roku była wyjątkowo sroga. W poprzednich latach ziemniaki i kapustę sadzili już w marcu, a tu początek maja i nici z działkowania. Tak samo góry jeszcze ośnieżone, a zazwyczaj już trawa się zieleniła na nich. Wstaliśmy przed siódmą, jako że z powrotem w stronę Władykaukazu jedzie tylko jeden autobus o godzinie 9.00 z centrum Dargawsu. Po drodze ze schroniska warto zajść do ruin fortyfikacji strzegącej dawniej wejście do doliny. W Dargawsie również jest kilka wież strażniczych, w tym jedna wysoka na 15 metrów. Zgodnie z tradycją, każda rodzina powinna postawić wieżę, a czym bogatsza rodzina, tym wieża powinna być wyższa. Wieże niczego już nie strzegą, lecz wieży strzegą całkiem spore psy, jako że wokół wież znajdują się normalne gospodarstwa rolne. Poza tym w Dargawsie znajdziemy pomnik Stalina, pocztę, sklepik otwierany o 11.00 i piekarnię.

W czwartek wyjechaliśmy z Piatigorska, w piątek rano z Władykaukazu, do Władykaukazu wróciliśmy w sobotę, do Piatigorska w niedzielę rano. A to udało się nam zobaczyć:

Dzień Jedności Rosji

http://www.youtube.com/watch?v=IDGQYbDNcGc

http://www.youtube.com/watch?v=F4s4wBZBTkY

W 2006 roku Daniel Kalder napisał książkę „Zagubiony Kosmonauta” (a w 2009 podarowali mi ją moi przyjaciele), traktującą o pobycie w Rosji, i zainspirowanej tym pobytem poddaniu się idei anty-turystyki. Według niego, jak i wielu innych podróżników, należy dla poznania prawdziwego oblicza danego kraju unikać miejsc opisywanych we wszystkich przewodnikach, wychwalanych na forach dyskusyjnych i trwale wpisanych w mapę szlaków podróżniczych. Więc Rosja u Kaldera to nie Petersburg, Moskwa i Bajkał a Tatarstan, Buriacja i Kałmucja. Zakładając podróżowanie po jak najgłębszych dziurach, Kalder w niekiedy równie głębokim stylu opisywał odwiedzane przez siebie miejsca. Żyjąc zaledwie 500km od stolicy Kałmucji, Elisty, nie mogłem nie skorzystać z okazji i postanowiliśmy wraz z przyjaciółmi odwiedzić najbliższą, zdaniem Kaldera, prawdziwą turystyczną dziurę, a jednocześnie jedyną europejską republikę której oficjalną religią jest buddyzm. Z Piatigorska do Elisty możemy dostać się autobusami jadącymi do Wołgogradu i Astrachania. Czas jazdy 7-9 godzin, koszt biletu 450-600 rubli. Jako że Nick i Alenka mieli w piątek jeszcze zajęcia, jako pierwsi wyruszyliśmy z Esti w celu znalezienia kwatery. Lonely Planet z 2008 podawało najtańszą opcję za 800 rubli od osoby (hotel Elista to 2500rubli). Nam w końcu udało się znaleźć za 375r od osoby za weekend. Trzecia próba znalezienia noclegu dla turystów okazała się skuteczna, więc całkiem nieźle jak na rosyjską pustkę. Pierwszym naszym pomysłem było ulokowanie się w hotelu robotniczym Rosyjskich Żelieznych Darog. Dwukondygnacyjny budynek z cegły znajduje się 200m od dworca autobusowo-kolejowego, i jest całkiem ciekawą opcją dla turystów. Cena za osobę 300 rubli, miła pani portierka i chętni do biesiad kolejarze zachęcają do przekroczenia progu. Niestety na weekend wszystko zarezerwowała ekipa remontowa, i za poradą portierki udaliśmy się do akademika technikum transportu drogowego i komunikacji. Tak się jednak nieszczęśliwie złożyło, że część hotelową zlikwidowano kilka lat temu i przyjezdnym pokojów już nie wynajmują. Wielka szkoda, gdyż na parterze mieściła się stołówka, a dla miłośników wiecznego życia studenckiego przechadzki po korytarzu wśród kałmuckiej młodzieży i śniadanie na stołówce było by nie lada gratką. Kupiliśmy więc gazetę z ogłoszeniami, i zaczęliśmy dzwonić. Poza mieszkaniami do wynajęcia, mogliśmy zadzwonić do osób sprzedających: sadło jenota (pół litra za 250zł), mięso i żółć wilka oraz Audi 80 z 1995 roku za 15tyś złotych. Chyba cena audika najbardziej zadziwia…. Elista to 8 mikrorejonów. Czwarty i piąty rozlokowane są dworcu, dosyć daleko od centrum, lecz dobrze obsługiwane marszrutkami. Dobrze jest znaleźć się w 1,2 lub 3. Niedaleko od centrum, ceny znośne. Niestety weekend to czas gdy ludzie ze stepu przyjeżdżają do miasta rozerwać się, i wszystko było pozajmowane (cena ok 250r od osoby za noc). Po krótkim czasie znaleźliśmy jednak mieszkanie jednopokojowe, wynajmowane zarówno, jak mówiła gazeta, na dni jak i na godziny. Dostosowanie do potrzeb rynku odbiło się niestety na zamortyzowanym w zbyt dużym stopniu łóżku, i gdyby nie alkohol, ciężko było by w trójkę zasnąć. Wynajmującym mieszkanie okazał się być niezwykle miły Kałmuk pracujący jako taksówkarz. Mieszkanie okazało się być ulokowane w położonym niedaleko dworca (naprzeciwko niemal hotelu robotniczego RŻD) akademiku kombinatu piekarniczego. W cenie noclegu było również odwiezienie nas do centrum, więc po rozpakowaniu się postanowiliśmy poczekać na Nicka i Alenkę w bardziej interesującym miejscu. Życie nocne Elisty przypomniało mi stare dobre czasy w Biszkeku. Mnóstwo ludzi spaceruje po zmroku, buddyjskie pagody ładnie oświetlone neonami, na każdym rogu kioski sprzedające piwo i wódkę. Młodzież grzecznie siedzi na ławeczkach i wspomaga zakupami panie kioskarki. Mało powiedzieć młodzież, doprecyzować należy. Kałmuckie dziewczęta siedzą po zmroku na centralnym placu i obalają browarek za browarkiem. Po tylu miesiącach spędzonych w wydawało by się wielokulturowym Piatigorsku odwykłem od takiego widoku. Kaukaskie dziewczęta nie są najlepszym targetem dla gorzelni i kompanii piwowarskich. Przed północą przyjechali Alenka i Nick, spotkaliśmy ich na dworcu i udaliśmy się do naszego chlebowego akademika. Oczekiwanie w centrum poskutkowało tym, że zbyt szybko trzeba nam było wejść do mieszkania, i ukręciłem klucz w zamku. Na szczęście w akademiku można znaleźć wszystko, w tym i młodego Kałmuka z kombinerkami, więc po chwili śmiechu na korytarzu, przyszło na chwile śmiechu nad jednym łóżkiem dla 4 osób.

Po ciężkiej nocy sobota okazała się być niezwykle udaną. Elista nie jest dziurą, jak opisywał ją Kalder. Trudno powiedzieć, co opisywał Kalder. Łatwiej odpowiedzieć, z jakiego punktu widzenia. Urodzony w Szkocji, w roku 1974, spędził 10 lat w Rosji, głównie w Moskwie i Petersburgu. Taki punkt widzenia pozwala dostrzec dziurę w całym. Być może początek lat 90tych był trudny dla tego, jak i dla wielu rosyjskich miast. Lecz od połowy ostatniego dziesięciolecia XX wieku, jedyne co można powiedzieć o ocenie tego miasta przez Kaldera, to to, że każdy mierzy wielkość dziury swoją miarą.

Cóż więc warto zobaczyć? Przede wszystkim hurul, imponującą buddyjską świątynię niedaleko centrum, z mnóstwem młynków których kręcenie sprawia niezwykłą frajdę, nawet niewierzącym. Buddyjski młynek jest w kategorii religijnych atrakcji czymś wyjątkowym. Kręcenie młynkiem przypomina dziecięce zabawy i sprawia mnóstwo radości. Szkoda że w kościele katolickim nie ma nic dla dzieci (poza wyrywaniem swoich imion na ławkach podczas nudnych mszy). Centrum miasta ze swoimi bramami buddyjskimi i pagodami jest również interesujące, podobnie jak i położone niedaleko Parku Przyjaźni muzeum etnograficzne, oraz zlokalizowane na obrzeżach miasto szachów. Niedaleko od hotelu Elista znajduje się rynek, na którym spotkać można dwie interesujące osoby, obie prowadzące restauracje. Pierwszą z nich jest Tatiana. Gdy zbliżyła się pora obiadowa, postanowiliśmy opuścić główny plac, i poszukać czegoś przyjemnego z lokalną kuchnią. Zaszliśmy do rozlokowanej tuż za rynkiem restauracyjki „Ujut”. Stajemy przed ladą, i pytamy panią o to, co mogłaby polecić z kałmuckiej kuchni. Polecono mam bjorg, zwany zdrobniale bjoriki (pierogi z baraniną i śmietaną), mahanę (rosół z baraniny lub baranina z kluskami – Kałmucja słusznie słynie z wysokiej jakości baraniny) oraz kałmucką herbatę. Najciekawsza wydaje się być herbata kałmucka, czyli dżomba, w skład której herbata buddyjska „w płytkach” (sprasowane odpady powstałe przy produkcji herbaty) gotowana razem z wodą i krowim mlekiem, szczypta soli, liść laurowy i kolendra i dużo masło śmietankowe. Gdyby popatrzeć na kalorie, bardziej przypomina ona zupę niż herbatę w naszym rozumieniu. Gdy złożyliśmy zamówienie, pani zza baru zapytała się nas, czy przypadkiem nie jesteśmy Polakami. Być Polakiem, nic strasznego, więc potwierdziłem jej przypuszczenia, na co usłyszeliśmy łamaną polszczyzną „Witam państwa, oj jak miło, jestem Tatiana, z Nowego Targu”. Kwiecień jest niezwykłym miesiącem w tym roku. Katastrofa pod Smoleńskiem, wybuch wulkanu na Islandii, trzęsienie ziemi i śnieżyce w Chinach, a teraz mieszkanka Nowego Targu proponuje nam kałmucką herbatę w Eliście. Zadziwiający ten nasz świat. Dziadek Tatiany ożenił się z Żydówką i podczas wojny musieli razem ze swoją córką uciekać. Uciekli do Rosji, gdzie to mama Tatiany wyszła za mąż za Rosjanina, i osiedli w Eliście. Dziadek po wojnie wrócił do Nowego Targu, a nowo narodzona Tatiana została w nowo odrodzonej Republice Kałmucji. Tatiana zaprosiła nas do swego mieszkania, i dzięki spotkaniu utwierdziliśmy się w przekonaniu, że polski kod genetyczny jest rozpowszechniony po świecie dosyć dobrze, oraz że Kalder miałby rację, gdyby do Elisty przyjechał tuż po rozpadzie ZSRR. Wtedy to faktycznie przed pałacem prezydenckim pasły się krowy i owce, a miasto powoli zamieniało się w step. Co by o Ilumżynowie, prezydencie republiki od 1993 roku, nie mówić, to jednak w miarę skutecznie zrobił z Kałmucji miejsce nadające się do życia (może nie wszędzie…). Co prawda Miasto Szachów wygląda obecnie troszkę na zaniedbane i opustoszałe, jednak część domków hotelowych została sprzedana jako mieszkania, i powoli życie zaczyna się tam pojawiać. Ilumżynow nie próżnuje, i 2010 postanowił nazwać rokiem sajgaka, oraz przy pomocy ONZ założył jedyny na świecie park narodowy chroniący ten ginący gatunek (miejscowi mówią, że dużo Niemców przyjeżdża polować na nie). Lonely Planet podaje jeszcze kilka faktów o Kałmucji, z czego dwa związały się dosyć silnie ze spotkanymi osobami. Jak już wiemy, Elista próbuje kreować się nie tylko na stolicę buddyzmu w tej części świata, lecz i na centrum szachowe. Poza wizytą w kałmuckim City-chess, z szachami zetknęliśmy się i za pomocą Tatiany. Otóż okazało się, że mąż Tatiany, Jurij, był kucharzem Kasparowa, ale że jeżdżenie w delegacje mu nie odpowiadało, osiadł w Eliście i założył restauracyjkę aby spokojnie od rana do wieczora gotować baraninę. Do drugiej informacji, mówiącej o słynięciu Kałmucji z kobiecego boksu, lekko przejdziemy za pomocą wizyty u Tatiany. Otóż na nasze uwagi, o spokojnych nocach w Eliście i wysokiej kulturze picia na ławeczkach, Tatiana odpowiedziała, że mieliśmy po prostu szczęście. Dwadzieścia lat spędzonych tutaj przyczyniło się do opinii, że „mało powiedziane aby Kałmucy bili się często, oni po prostu UWIELBIAJĄ dać sobie po mordzie. Siedzą, rozmawiają spokojnie, nagle zaczynają się tłuc, by za chwilę w przyjaźni dezynfekować sobie pęknięte wargi alkoholem”. Także drodzy turyści, jeśli już (a będzie to mało prawdopodobne) ktoś wam wpierdoli, nie bójcie się, przyjaciela w nim nie stracicie. Druga odwiedzona przez nas bazarowa restauracyjka okazała się być prowadzoną przez żonę Dimitrija Doldunowa, zasłużonego trenera kadry Rosji w boksie i kickboxingu kobiet. Trzy jego wychowanki szczycą się medalami zdobytymi na mistrzostwach Rosji, Europy i Świata. Dostaliśmy od restauratorki kalendarze na rok 2010 ze zdjęciami jej męża i jego podopiecznych, w tym mnie trafił się kalendarz z autografem Ljubow Lopatiny, srebrnej medalistki z mistrzostw świata zorganizowanych w 2008 roku w Chinach. Niestety dedykacja jest dla Anny, więc jeśli jakaś interesująca się kobiecym boksem lub kalendarzami na rok 2010 Anna chciała by taką pamiątkę z Elisty, proszę się zgłaszać. Na koniec……Kalder się mylił, anty-turysta w Eliście wiele ciekawego dla siebie nie znajdzie, już w takim Piatigorsku jest dużo trudniej, i prawie niemożliwym jest np. kupić pocztówkę z lokalnym motywem.

Pogrzebany szacunek

Przeważnie ubolewam nad tym, że płacę za transfer, i nie mogę sobie pozwolić na youtuba, nawet z okazji żałoby narodowej. Jednak słysząc obecnie głosy z Polski, niezwykła radość mnie przepełnia z powodu ograniczenia dostępu do polskich mediów. O tym co dzieje się w kraju pisać nie warto, jaka Polska jest, każdy widzi. Co zaś widać z Rosji?

Przede wszystkim chciałbym odnieść się do insynuowania przez niektóre osoby fałszywego obrazu Rosjan kreowanego w polskich mediach, i jak się później okazuje fałszywego obrazu Polaków kreowanych w mediach rosyjskich. Dwa razy czułem się niezręcznie w zeszłym tygodniu. Pierwszy raz, gdy obudziłem się w sobotę na mega-kacu z mega-amnezją, i pierwszą informacją która wpadła do mojej opustoszonej głowy, była ta, że Lech Kaczyński i inni zginęli w katastrofie pod Smoleńskiem. Snułem się po akademiku z kociokwikiem, a spotykane osoby szczerze składały mi wyrazy współczucia z powodu śmierci prezydenta i wyrażały nadzieję na utrzymanie się spokojnej sytuacji w Polsce. Rozumiem, że ktoś może nie wierzyć w szczerość współczucia Putina, i słusznie. Ja nie wierzę swojemu sąsiadowi. Ale co miała by zyskać dyrektorka akademika w Piatigorsku, panie ze stołówki i dziekanatu czy rosyjscy studenci i kadra naukowa? O władzach wypowiadać się nie będę, ale wielu zwykłych Rosjan dosyć szczerze była zmartwiona zaistniałą sytuacją.

Nieprawdą też jest, jakoby Rosjanie o Katyniu nie słyszeli, i dopiero bohaterska śmierć p.L.K. ujawniła światu prawdę. Miesiąc temu na kółku historyków omawialiśmy temat dosyć szczegółowo. Z jednej strony poruszenie Katynia na kółku historyków gdzieś w małym mieście na Kaukazie wydaje się być mało ważne. Lecz ta zbrodnia dla Rosjan, nawet gdyby założyć, że wszyscy obywateli uznają winę Związku Radzieckiego, i tak zbytnio znacząca nie będzie. Zresztą, kto z nas przed katastrofą potrafiłby na mapie bez zastanowienia wskazać Smoleński i Katyń? Zresztą, kto z nas po katastrofie potrafi to zrobić? Niekiedy może się wydawać, że w stosunku do Rosjan przypominamy niektóre organizacje żydowskie, domagające się corocznych przeprosin i odszkodowań np. od kolei węgierskich za wykorzystanie przez faszystów ich wagonów.

Minęło kilka dni, i znów zacząłem się czuć niezręcznie. Początkowe wyrazy współczucia zaczęły zastępować pytania „co wy u siebie odpierdalacie?”. I znów nie wiedziałem co odpowiedzieć. Z daleka wygląda to tak, jakbyśmy najpierw zjednali sobie sympatię wielu Rosjan (choćby i przez współczucie), ale po chwili zdali sobie sprawę, że przecież z „Ruskimi” to my się nie lubimy, i trzeba jakoś obraz narodu któremu trzeba współczuć zatrzeć. Postanowiliśmy więc stworzyć obraz bandy idiotów której zbyt wiele szacunku się nie należy (Górski, Wawel, kot Rudolf). Wróciliśmy tym samym do opanowanego do perfekcji stanu niechęci między narodami.

Niedziela

Prasę, telewizję i Internet przegląda prawie każdy. Część zapewne przegląda i rosyjskie serwisy informacyjne, więc nie muszę mówić, że strona rosyjska zachowała się w obliczu katastrofy lotniczej z udziałem głowy naszego państwa bardzo dobrze, z szacunkiem należnym takiej tragedii. Wielu moich rosyjskich przyjaciół wyraziło współczucie w związku z zaistniałą sytuacją, i życzyło spokojnych dni w tej nie łatwej dla Polski sytuacji.

Zmiana tematu. Od wielu miesięcy było w planach wejście na pobliską górkę Besz-tau (pięć gór,szczytów). Górka ma ponad 1400 m.n.p.m, wejście nie sprawia większych trudności, a widoki na miasta Kaukaskich Mineralnych Wód ze szczytu są prześliczne. Do 1200 m.n.p.m mamy las liściasty, a następnie zaczyna się łączka. Na górkę weszliśmy, zeszliśmy, łącznie piechotką przeszliśmy dziś 22km pokonując różnicę 900m wysokości. Nic szczególnego, gdyby nie niezwykłe spotkanie w lesie u podnóża, które można by nazwać ‚WTF?’. Niestety zdjęć ze spotkania nie ma. Nie czułem się być na tyle wyszkolonym w fotografowaniu, aby móc oddać niezwykłość tego wydarzenia, które poziomem zaskoczenia równać się mogło tylko z sobotnią tragedią. Tyle że na wesoło. Otóż na górkę wybraliśmy się w czwórkę, Ramez, Ibrahim, Nick i ja. Nick i Ibrahim tempo mieli lepsze, i na kilkadziesiąt metrów nas odstawili przy podejściu na zalesione wzgórze. Nachylenie ścieżki takie, że niekiedy posiłkować musieliśmy się rękoma, przytrzymywać drzew itp., czyli idziemy, a przed sobą widzimy ziemię, liście i konary. Poza przyrodą, zaskoczenie spotkaniem tworzył i sam Kaukaz. Narody tureckie i słowiańskie, zamachy w Dagestanie, szaszłyki z baraniny, lodowce i niedawne wojny w Czeczenii i wiele innych czynników tworzą niepowtarzalny klimat. W takim klimacie idziemy z Ramezem powoli, Nick i Ibrahim trochę szybciej. Straciliśmy ich z oczu w pewnym momencie, ale ścieżka widoczna, więc idziemy dalej w górę. Wychodzimy na polanę oddaloną kilka kilometrów od peryferii miasta, a tam stoją Nick, Ibrahim i rozmawiają z … elfem. Wiek, ludzką miarą, ok 18 lat, zielona peleryna, rozpuszczone długie lokowane blond włosy, złoty medalion dający +5 do magii na szyi, atłasowa zielona kamizelka i takież same spodnie i do tego doklejone lateksowe elfie uszy. Stoją tak sobie w milczeniu, obok pali się ognisko i pieczą się ziemniaki. Elf nie był zbyt rozmowny, powiedział tylko że przyszedł z sąsiedniego miasta, i za kilka godzin mają dołączyć do niego inne elfy – on przygotowuje obozowisko.  Człowiek działa w swoim życiu gotowymi schematami. Inny dla uniwersytetu, inny dla wieczornego wyjścia do klubu, inny dla uroczystości żałobnych. Niestety ani Egipcjanin, ani Anglik, ani Argentyńczyk, i Polak również nie, nie wiedzieli jak zachować się, gdy w lesie natrafią na obozowisko elfów. W milczeniu poszliśmy przed siebie, po kilku minutach będąc dopiero w stanie powiedzieć cokolwiek, tzn. właśnie WTF?